niedziela, 17 marca 2013

Subiektywna opowieść o roku, którego nie było...

M: Jak można podsumować rok... którego nie było. Rok 12-sty przemknął tu w naszej wirtualnej rzeczywistości nieodnotowany ani jednym słowem, ani żadnym obrazem. Nie istniał. Byłoby jednak wielką niesprawiedliwością wobec 12-stki, stwierdzenie, że skoro nie tu, to już nigdzie więcej. Wręcz przeciwnie i na szczęście poza 'tu' istnieje jeszcze "indziej". Tam właśnie rok Pański 2012 się spełnił. Jak ową dziurę w tutejszej pamięci zapełnić... garstką wspomnień, to najlepsze. Pamiętam najpierw marzec i piękny weekend w Krakowie. Smok ział ogniem, hotel podobał się Zosi, bar mleczny był tuż przy starówce. Na deser jeszcze skłoniłem głowę przed Światowidem ze Zbrucza (przeżycie metafizyczne)... i wróciliśmy na niziny, miast w wysokie góry, bo Zolę zmogło zapalenie płuc. Ale, ale co się odwlecze... i połowę maja (nomen omen w zimną  Zośkę), spędziliśmy w Zakopanem. Była Gubałówka, 11 kilometrów na Morskie Oko, tamtejsze schronisko z kawą po turecku (a la PRL, ale bez prztyku, po prostu sentymentalnie i tak jak być musi), z fasolką po bretońsku i pajdą chleba. Był cmentarz na Pęksowym Brzysku, gdzie lis niespodziewanie przebiegł nam przed nosem. Właściwie wcale nie przebiegł, tylko biegł, zatrzymał się i spojrzał na nas. Zaskakująco długo mierzył nas wzrokiem. Potem zniknął za płotem. Lecz głęboko wrył się w naszej pamięci. Była jeszcze Stara Polana, hostel w budynku z początku XX wieku. Było zimo i pięknie. No i jeszcze ta procesja, kiedy szliśmy szukać pomnika Koziołka Matołka. Górale z figurą Matki Boskiej Fatimskiej, zagrodzili nam drogę. Masa ludzi, konie, ludowe stroje i zwyczajne też i odświętne dzisiejsze. Nie poszliśmy dalej, porwali nas, fascynowali, nie było turystów, oni to robili dla siebie...
Potem był lipiec i wieś... las w słońcu i wilgoci. Wakacje z Zo i Ulą. Trochę pod znakiem helicobakter, ale przed wszystkim wreszcie blisko natury i nad rzeczką Rządzą, dziką, malowniczą, romantycznie leniwą, krętą i wolną. Był grad wielkości kurzych jaj, gwiazdy Uli o północy na leśnej polanie...
Potem był Zamość... jak to Zamość, i liznęliśmy trochę Roztocza. Sanktuarium w Krasnobrodzie, i mistyczna wizyta w Zwierzyńcu... zwłaszcza dla Asi, ale chyba też podświadomie dla nas wszystkich.
No, ale te pszczoły giganty, które zaatakowały nas, kiedy zatrzymaliśmy się by kupić miód w Guciowie... wściekłość Krzyśka... bezcenne.
 Jakimś cudem znalazłem się tam jeszcze raz, sam, potem, ale jeszcze latem. Kąpałem się w stawie "Echo". Odkryłem też z moimi braćmi drogę na grodzisko... niesamowity wąwóz i mozolna wspinaczka, nie dopadliśmy szczytu, przepędziła nas burza... wszystko teraz wydaje się dziwne, jak sen... Może to był Perun, zazdrośnie strzegący swych tajemnic... Chcę tam wrócić. Muszę.
Jesień, jesień... pamiętam urodziny Zosi w sali zabaw i spacer w parku wraz z sesją zdjęciową Uli. Tyle...
Święta pod znakiem choroby i w naszym trójkowym gronie. Wspaniała wyprawa na wizytację szopek w Boże Narodzenie, Sylwester na Ursusie...
Zima  z łagodnym mrozem i nieskończonym śniegiem. Zima długa, uparta i natrętna...
Skończył się rok 12.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz